O 8:30 byliśmy w restauracji Mr. Mo, gdzie było śniadanie wliczone juz w kajaki. Nasi nowi znajomi z Polski tez płynęli. Zjedliśmy, odczekaliśmy odpowiednią ilość czasu i... wyruszyliśmy. Każdy dostał kajak (1,2 i 3 osobowe), wodę i nieprzemakalny worek.
Brak jakiegokolwiek wprowadzenia czy omówienia zasad bezpieczeństwa, spowodowało kilka wywrotek juz na początku.
Po jakichś 20min. dobiliśmy do brzegu i poszliśmy oglądać mały wodospad.
Następnie wypłynęliśmy na bardziej otwarta cześć rzeki oglądać rzadkie delfiny rzeczne. Ale... akurat ich nie było. Cóż, punkt wycieczki 'odhaczony', płyniemy na obiad. Obiad miał miejsce w jakimś pojedynczym domostwie po stronie kambodzanskiej. Tak, byliśmy ponownie w Kambodży bez paszportu, wizy, przejścia granicznego. Cała przerwa trwała dość długo, ponieważ nasi przewodnicy sami przygotowywali posiłek.
W końcu z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy dalej. Wróciliśmy do Laosu po przeplynieciu 1-2km, kajaki zostały wyciągnięte zawody i zapakowane na taką mniejsza ciężarówkę, a my razem z nimi na pace. Wzdłuż obu dłuższych boków były przygotowane wąskie ławeczki.
Zostaliśmy przewiezieni do robiące go wrażenie, największego wodospadu w Laosie - Khone Phapheng. Całkiem fajny i zadbany park dookoła tej atrakcji. Ciekawa osobliwościa była buddyjska 'kapliczka' z... ususzonym konarem drzewa. Święte drzewo, ludzie przychodzą się tu modlić...
Zachód słońca oglądaliśmy z ciężarówki, gdyż nie dojechaliśmy na czas nad rzekę. Natomiast przeplywajac ten ostatni odcinek kajakami, niebo miało naprawdę niesamowite barwy od promieni słońca, które było już za horyzontem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz