Obserwatorzy

czwartek, 16 listopada 2017

O hegemoni dolara [Maciek]

Oficjalną walutą Kambodży jest Riel.
1 PLN = 1 126 KHR (czyli z grubsza upitalamy 3 zera z tutejszej ceny)
Ale ciekawiej robi się w przeliczeniu na dolary
1 USD = 4 060 KHR
Turyści mogą spokojnie płacić za wszystko w dolarach, tutejsi sprzedawcy nawet nie trudzą się w podawaniu cen w Rielach.
Dolar pojawił się w Kambodży w 1992, razem z pracownikami UNTAC (United Nations Transitional Authority in Cambodia), czyli misji pokojowej ONZ w celu zakończenia wojny domowej w Kambodży, przeprowadzenia wolnych wyborów i ustanowienia rządu (o ciężkiej historii Kambodży z zaskakującą dużą smutną ilością punktów wspólnych z historią Polski w innym poście, jak nazbieram więcej informacji i opinii lokalesów). Pracownicy UNTACu dostawali pensje w dolarach, i woleli wydawać ją w dolarach. Przedsiębiorczy khmerowie szybko nauczyli się nie robić z tego problemu i co więcej dostrzegli stabilność zielonych w stosunku do mało przewidywalnej rodzimej waluty.


Prawdziwa popularność Kambodży i rozpowszechnienie się dolarów przyszła z kolejnym krokiem milowym dla tego kraju czyli Angeliną Jolie. W 2000r w kompleksie świątyń Angkor Wat (świątyni Ta Prohm) kręcone były sceny do filmu Tomb Raider. Razem z ekipą filmową płacącą w dolarach, uwielbieniem do Angeliny i Brada przez Khmerów przyszedł również rozgłos dla kompleksu świątyń Angkor Wat (finalista 7 nowych cudów świata) i Kambodży jako takiej. Razem z filmem przyszła masa turystów i jeszcze więcej dolarów.


Nic tak nie wywołuje uśmiechu na twarzy khmera jak widok twarzy amerykańskich prezydentów. Prawdopodobnie pierwszą rzeczą jaką uczą się mówić małe dzieci zamiast ma-ma czy ta-ta  jest łan dooollllhhaaaa. Małe dzieciaki uczone są tutaj przedsiębiorczości łamanej na wciskalnictwu, po trochu wykorzystujące naiwność i łatwowierność turystów. Małe pyrtki, które ledwo nauczyły się chodzić mają wyuczone najważniejsze kwestie sprzedażowe, które powtarzają jak swoją mantrę:
  • Hey lady, 2 magnets - one dollha
  • 10 postcards - one dooollhhaaa, look i have: one, two, three, four, five, four, five, six, seven, eight, nine, ten
  • No money do go to school
  • Give me one dolllhaaaa
Wiele więcej konwersacji z nimi się nie przeprowadzi, gdyż zapętlają się na powyższych kwestiach. Są nieustępliwe i nie uznają nie. Wielu handlowców mogło by się od nich uczyć podejścia. Tutaj jakiekolwiek dolary przyniosą będzie zarobkiem dla całej rodziny.


Co ciekawe, dolar rozpowszechnił się tak, że lokalesi sami też nie mają problemów w rozliczaniu się między sobą w dolarach. Przy miejscowościach  bliżej granic równie dobrze można płacić w tajskich bahtach, wietnamskich dongach czy laotańskich kipach. Można otworzyć rachunki bankowe w dolarach, z bankomatów można wyciągać dolary. Wygląda na to, że wiara w lokalną walutę jest dość nikła. Jedynym zastosowaniem rieli jest wydawanie reszty z jednego dolara, więc każdy wie że 2000 koralików to pół dolca i.. W sumie tyle potrzebnej wiedzy. Kiedy chcieliśmy zapłacić za cały posiłek z uzbieranych koralików wszyscy patrzyli na nas jak na kombinatorów i dziwaków.


Na pytanie jak rząd ściąga podatki z takich przychodów, wszyscy machają ręką, mówiąc że nia mają szans tego sprawdzić. Pieniądze przechodzą tutaj z rąk do rąk bez żadnej ewidencji, jedyny rachunek jaki dotej pory dostaliśmy to ten z większego supermarketu z cenami dla białasów.


Jak to można ocenić? Dla turystów jest to na pewno wygodne, nie trzeba bawić w wymiany, opłaty za konwersję, zbójeckie spready z banków, łatwo można sobie przeliczyć ile się wydaje w złotówkach. Dla lokalnej ludności dolar daje stabilność, niweluje ryzyko kursowe i inflacyjne zapędy rządu. Dla Kambodży jako takiej ma to pewnie najgorsze skutki jako takie, ale nie wiem czy poziom ściągalności podatków byłby wyższy gdyby płatności byłyby tylko w rielach. To bardziej kwestia mentalności niż faktycznej waluty. Zacząłem się potem zastanawiać czy Kambodża nie jest wręcz wzorem dla innych krajów, w jaki sposób wolność gospodarcza powinna być realizowana. Bo niby dlaczego ja jeśli umówię się ze swoim szefem, nie mogę dostawać pensji w dolarach, a u babuszki w targu płacić za pietruszkę w euro, elektronikę kupić sobie w sklepie za złotówki a koledze oddać z piwo w bitcoinach? Banki centralne bardzo skrupulatnie pilnują aby nikt ich monopolu nie naruszył, gdyż dzięki temu mogą dowolnie wpływać na realną inflację i ceny. Wolny rynek na poziomie walutowym nakazywałby pewnie większą powściągliwość rządu w generowaniu pieniędzy z budżetu (vide QE robione przez Europejski Bank Centralny, czyli dodruk 60mld € z powietrza w celu ratowaniu nierentownych wielkich spółek i redukcji długu UE poprzez wzrost inflacji).


Jak to będzie wyglądało w przyszłości patrząc w skali mikro (najazd chińskich turystów na Kambodżę, którzy  stanowią już zdecydowaną większość turystów tutaj) oraz w skali makro (ofensywa Chin w regionie, wycofywanie się z petro dolara) za parę lat pewnie za wejściówkę do Angkor Watu zapłacimy zamiast 62$, 400 chińskich juanów. Lepiej zapamiętajcie symbol  ¥ . A o folkorze chińskich turystów dowiecie się z następnego odcinka przeminęło z Maciejem.


niedziela, 12 listopada 2017

12.11 Bangkok i... Bangkok jeszcze raz!

Rano okazało się, że lot jest przesunięty na 15. Hmm... Uznaliśmy, że jest szansa na szybką rundkę po mieście tuk-tukiem. Ale i tak się to niebardzo udało, bo były jakieś uroczystości królewskie przy pałacu królewskim, wiec nabiegalismy się tam a nic nie zobaczyliśmy.

Powrót do hostelu, prysznic, pakowanie i kolejką na lotnisko. Na miejscu okazało się, że nie ma sensu lecieć do Moskwy i tam nocować, wiec zaproponowano nam ten sam lot ale jutro. Do tego hotel oczwiscie i wyżywienie. Zgodziliśmy się. Resztę dnia spędziliśmy w hotelu. Zobaczymy czy jutro wszystko pójdzie dobrze... oby .

11.11 Luang Prabang i Bangkok

Dzień zaczęliśmy wcześnie...pobudka po 5, celem zobaczenia porannej tradycji zbierania jałmużny przez mnichów. Mnisi zaczynają swoją wędrówkę po mieście o świcie. Widok ciekawy a zarazem przykry, ponieważ hordy turystów pstrykają fotki z fleszem tuż przed ich twarzami, jakby robili zdjęcia zwierzątkom w zoo.

Potem poszliśmy spać dalej;). Ok. 9 druga pobudka, śniadanie, przeliczenie budżetu, ponieważ to już ostatnie godziny w Laosie.

Ruszyliśmy w miasto. Najpierw pałac królewski. Warto zobaczyć z zewnątrz. Muzeum w środku drogie i mało ciekawe. Następnie poszliśmy brzegiem Mekongu w stronę najważniejszej świątyni w mieście - Wat Xieng Thong. Na koniec szybkim krokiem z powrotem w rejon naszego hoteliku, obiad za ostatnie pieniądze i tuk-tuk na lotnisko. Lot przebiegł szybko i milo.

W Bangkoku wylądowaliśmy o 17. Wzięliśmy taxi do naszego hostelu,   z racji soboty straszne korki w mieście. Jechaliśmy grubo ponad 1h! Prysznic, chwila oddechu i ruszyliśmy na one-night-in-Bangkok. Miasto niestety nie było dla nas łaskawe. Zaczęło się od kolacji w jakieś lokalnej, dużej restauracji, która okazała się również barem z koncertem na żywo. Huk niemilosierny, że nie dało się rozmawiać siedząc przy jednym stoliku. Potem sałatka z papaji, która miała być nieostra (mówiłem po ang. i tajsku). Dalej problem z rachunkiem, kelnerzy którzy pojawiali się i znikali, nie mówiący po angielsku. Porażka jednym słowem.

Kolejna atrakcyja - bar na 59 piętrze - Red Sky. Widok niesamowity, podobnie jak ceny. Np. 90zl za 1 drinka. Skończyło się na 2 soczkach i czekoladzie.

Na koniec wieczoru jeszcze zahaczyliśmy o niesławna ulice Soy Cowboy.

Po powrocie okazało się, że nasz lot jest opóźniony 2h...

piątek, 10 listopada 2017

10.11 Luang Prabang

Dzień zaczął się leniwie od herbaty i wspólnej narady, co by tu dziś porobić. Stanęło na zwiedzaniu miasta... Zaczęliśmy oczywiście od poszukiwania śniadania. W międzyczasie zaczepil nas kierowca mini-vana czy nie chcemy nad wodospad pojechać. Z racji, że i tak mieliśmy to w planach,  zgodziliśmy się.

Śniadanie zjedliśmy w jednym z chyba 20 takich samych stoisk obok siebie (przy ulicy).

Nad wodospad jechaliśmy prawie godzinę. No i warto było. Najładniejsze wodospady tej wyprawy! Kilka poziomów małych wodospadów, przy których można się kąpać, oraz jeden główny. Spędziliśmy tu 2.5h.

Po powrocie do miasta, weszliśmy na najwyższe wzniesienie ze świątynia Phou Si oraz super miejsce do oglądania zachodu słońca.

Na koniec drobne zakupy na nocnym markecie i znowu posiadowka w Utopii.

O potędze nicnierobienia [Maciek]

Oficjalna nazwa Laosu to Lao People's Democratic Republic. Laos PDR często rozwijane jest przez lokalnych i pogodzonych już z życiem turystów jako Please Don't Rush.

Myśleliśmy że w Kambodży ludzie są leniwi. Jednak Laos pod względem wyluzowania to jest światowa czołówka. Gdyby nicnierobienie byli dyscypliną olimpijską to Laos zgarniałby wszystkie medale. No ale to by trzeba zgłaszać do MKOLu, papiery wypełniać, starać się. Więc na razie waleczni Laotanczycy trenują tylko na swoim podwórku w nadziei, że ktoś zgłosi to za nich. Może ten tekst zapoczątkuje szlachetny ruch nicnierobienia na światową skalę.

W Kambodży oburzalismy się że w nawet turystycznych miejscach ludzie słabo mówią po angielsku. Laos wyniósł to na nowe poziomy. Zajechalismy na wyspę Don Det, główne miejsce sławnego 4000 Island na mekongu, miejsca które m wszelkie papiery, żeby ściągać rzesze turystów. Z poprzednich wypraw przywyklismy to ataku ludzi wciskajacych Ci nocleg zanim dobrze zdążysz stanąć na lądzie. Na Don Decie przywitały nas 2 psy które też nie za bardzo próbowały wcisnąć nam swoje usługi łaszenia i żebrogłasków. Pomyślelismy że może taki zapieprz w apartamentach że nie ma kto nagabywac. Udaliśmy się więc na chybił trafił poszukać czegoś. W każdym ośrodku największym wyzwaniem było.. znalezienie kogokolwiek. Szliśmy krzycząc sabadieeeee (laotanskie hello, koniecznie przeciągle miauczenie na końcu niczym kot w pralce) w nadziei że ktoś nas usłyszy. Moglismy sobie zaglądać do pokojów, bawić na recepcji, zakładać strój hipopotama I biec przez pola pszenicy. Nic. W końcu jakieś dziecko zaciekawione białasem wyhyneło za winkla, porwalismi je I zagrozilismy że przeczytamy jej całe Nad Niemnem jeśli nie zaprowadzi nas do swoich rodziców. Zawsze działa. Potem już krótka standardowa wymiana zdań
- Do you have room for 3 people?
- Yes
- With air-con?
- Yes
- How much is it?
- Yes
- So how much?
- eee No?
Żeby wiedzieć że jesteśmy w punkcie wyjścia. Piotr zaczął wyciągać kieszonkowe wydanie Orzeszkowej żeby wiedzieli że z nami to nie przelewki. W końcu w pidgin English dobijamy krwawego targu. 110k Kip I 2 tomiki Słowackiego za 2 łóżka i 3 kurczaki.

Jedziemy sobie na motorkach przez płaksowyż Boulaven. Wszyscy jadą według mapy i wskazówek Pana Belga wynajmującego skuterki. A mapa  mówi że mniej więcej w połowie jest fabryka jedwabiu i herbaty, brzmi jak dobry pomysł na chwilowy odpoczynek dla wytrzesionego tyłka. Zajeżdżamy. Nikogo nie ma. Zaczynamy chodzić sobie swobodnie po fabryce gdzie cześć maszyn chodzi sama bez nadzoru. Zaczynają nam się przypominać wszystkie początki horrorów jakie widzieliśmy. Zaczęliśmy się kłócić kto będzie odwlokiem w ludzkiej stonodze jeśli to będzie jednak ta wersja horroru. Zaczalem zagłębiać się coraz dalej w głąb fabryki przeciągle krzycząc sabadieeeee. W końcu przez szybke w jednym z pokoikow zauważyłem laotanczyka w swoim naturalnym środowisku : śpiącego na hamaku. Zastanawiałem się na początku czy jeśli go zbudze to czy nie zwale sobie na łeb komanda Greenpeaceu. Ale chęć posiadania zielonej herbaty z Laosu wygrała. Postukalem w szybke, zaśpiewalem kiedy ranne wstają zorze, I jakoś dobudzilem gostka. Na migi wytłumaczyłem mu czego potrzebujemy, bo jego angielski kończył się na.. nie on się nawet nie zaczynał. Dobicie targu było pewnym wyzwaniem ale najważniejsza umiejętnością na wyprawach są kalambury. Moim zdaniem to powinien być obowiązkowy przedmiot na maturach. Nie chcecie nawet wiedzieć jak kupowałem w aptece elektrolity na sraczkę dla Piotra..

Drugim po łan dolllhaaa najczęściej słyszanym słowem w Azji jest tuktuk. Gdziekolwiek jesteś, cokolwiek się stanie, zawsze jest Pan że swoim motorkiem jakąś dobudówką do niego gotowy Cię przewieźć nawet 300m dalej. Przechadzając się po ulicach słyszy się miarowo wypowiadane tuktuk? Hello ser, tuktuk? W Laosie tuktukarze roziweszaja sobie hamaczki w tuktuku I jeśli akurat będzie na tyle rozbudzony to spyta się na wpół ziewajac : tuktuk? Poczym znów zasypia.
Bo turystów trzeba umieć sobie wychować. Jak turysta będzie coś chciał to zapyta, i obudzi najpierw, I znajdzie wcześniej.
Bo nicnierobienić to trzeba umieć.

czwartek, 9 listopada 2017

9.11 Wycieczka po okolicy Vang Vieng

Dziś pobudka o 7:45. Za 1h wyruszamy na typowa wycieczkę po okolicy. Najpierw krótka wizyta w malutkiej Jaskini Słonia. Drugi punkt to zwiedzanie jaskini na dużych dętkach od ciężarówek ponieważ była bardzo niska i płynęła nią rzeka. Tutaj nazywają to "tubing". Po tej aktywności dostaliśmy lunch na liściach bananowca.

Teraz przesiadamy się na kajaki i płyniemy z nurtem rzeki kilka kilometrów. Dłuższy przystanek na relaks i park linowy dla chętnych  (zipline). Maciek korzystał.

Stąd płyniemy już prosto do miasteczka. Szybki prysznic dzięki uprzejmości naszej pani gospodarz, szybki posiłek przed wyjazdem i o 15 ruszamy do Luang Prabang. Droga zła, kręta, prowadzi przez góry, ale zarazem chyba jedna z bardziej malowniczych w Laosie. Szkoda, że nasz kierowca-pirat drogowy nie chciał się nigdzie po drodze zatrzymać.

O 19 byliśmy na miejscu. 400m od naszego noclegu, tym razem zarezerwowanego wcześniej. kolacja na nocnym markecie i na koniec trafiliśmy do chyba najbardziej znanego baru w Luang Prabang - Utopia.

8.11 W drodze do Vang Vieng

Ok. 6 dojechaliśmy do stolicy Laosu - Wientian. W autobusie mieliśmy dość ciasno i trzęsło, ale jako-tako się wysypaliśmy. Zawsze lepiej spędzić te 10h w pozycji leżącej a nie siedzącej.

2h czekania na dworcu, przejazd na inny mini-dworzec i o 9:30 wyruszamy dalej. O 14 docieramy do Vang Vieng. Standardowe poszukiwanie noclegu i lądujemy w Molina Bungalows.

Z racji, że nie zostało za dużo dnia na zaawansowane aktywności, pozostał nam spacer po tym nieco dziwnym miasteczku, kupiliśmy bilety na jutrzejszy przejazd do Luang Prabang i kolacja nad brzegiem rzeki przy zachodzie słońca. na koniec zafundowaliśmy sobie masaż.

środa, 8 listopada 2017

7.11 Pętla Pakse - dzień 3

Pobudka o 6. Z początku nie byliśmy pewni,  czy wyjście do wodospadów ma już sens ze względu na dużą mgłę. A potrzebny był mały trekking, aby się tam dostać. Mgła jednak szybko znikała, wiec wyruszyliśmy.

Szlak składał się głównie z wyzlobionych schodów w ziemi i słabo oznakowanych ścieżek. Miały być 4 wodospady, znaleźliśmy 2 czy 3.

Wróciliśmy do naszego ośrodka, zamówiliśmy śniadanie, wzięliśmy prysznic i czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy... i po prawie godzinie pojawiły się nasze omlety i herbata. W końcuuuu!

Wyjechaliśmy trochę po 9. Po kilkunastu minutach jazdy zahaczylismy o wodospady: Tad Alone oraz Tad Couple.

Kolejny przystanek w Paksong na kawę. Po drodze mijalismy mnóstwo plantacji kawy, wiec teraz jest jeszcze bardziej jasne, że właśnie z tego słynie ten region.

Na koniec pętli - wodospad Tad Yuang. Malowniczo położony, dostojny i wysoki. Z racji w miarę wczesnej godziny postanowiliśmy sprawnie dostać się do Pakse i spróbować zaliczyć znaną swiatynie Wat Phou.

Plan się udał. Świątynia nie robiła juz takiego dużego wrażenia po zobaczeniu Ankor Wat, ale mimo to była bardzo przyjemna i dostarczył super widoków z góry na równinną okolice.

Do Pakse wróciliśmy chwile po 18. Szybki prysznic u właściciela wypożyczalni skuterów, zapłata za skutery oraz bilety do Vang Vieng, kolacja u Hindusa i o 19:30 pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Pierwszy raz będziemy jechali autobusem sypialnianym. 20:20 odjazd i bardzo szybko wszyscy poszli grzecznie spać. Pamiętajcie, że tu jest ciemno juz o 18...

6.11 Pętla Pakse - dzień 2

Obudziły nas koguty ok.4 rano... wrrr. Akurat piał sobie przy naszej chatce!

O 7 miało być śniadanko. Ale nie było. Musieliśmy odczekać odpowiednią ilość czasu i pojawiły się po 3 bagietki dla każdego. Ponoć turyści nie mogą jeść ich jedzenia bo to się źle kończy.

Jak zjedliśmy, poszliśmy na wykupiony za 15k kip na osobę - 'tour' z Kapitanem Hookiem po wiosce. Zaczęło się od długiej opowieści o kawie (którą się uprawia we wsi), potem przeszliśmy do zwyczajów i wierzeń mieszkańców. I ta część była mega ciekawa. Szczególnie, że ciężko znaleźć tam osobę, która mówi po angielsku.

Po skończonej wycieczce wyruszyliśmy dalej. Kolejny punkt na mapie to farma herbaty i jedwabiu. Niestety - coś nie trafiliśmy. Na miejscu z trudem znaleźliśmy jakiegoś chlopka-roztropka, który chyba tylko miał tam pilnować zagrody. Udało się nam jedynie na migi zakupić po torebce herbaty i jakiegoś proszku z orzechów. Jedziemy dalej.

Wodospad Houa Khon przy restauracji PS Garden. Sam wodospad - nic nadzwyczajnego. Natomiast jedzenie paskudne!

Ostatni przystanek na dziś oraz nocleg zarazem - najważniejszy wodospad Pętli - Tad Tayicseua. Bardzo ładne miejsce, duży potencjał, ale znowu z trudem znaleźliśmy jednego chlopka-roztropka, który pokazał nam miejsce do spania i cenę na wyświetlaczu komórki.

Rozglądając się po okolicy spotkaliśmy jeszcze jednego przyjezdnego - meksykanina Dario. Nieco później dojechał jeszcze Włoch. Reszta wieczoru upłynęła na wspólnej rozmowie.

wtorek, 7 listopada 2017

5.11 Pętla Pakse- dzień 1

Pobudka przed 7, zebranie tobołków, śniadanie i chwile po 8 meldujemy się u naszego Belga z wypożyczalni motorków. Zostawiliśmy duże plecaki i wyruszyliśmy w kierunku Bolaven Plateau.

Pierwszy przystanek - wodospad Tad Pasuam. Nic nadzwyczajnego, ale zapłacić kilka koralików trzeba. Oprócz wodospadu, była tam mini-wioska etniczna, ale też pustawo.

Drugi przystanek - plantacja kawy u pana Vieng'a. Opłata za opowiadanie o kawie - 15k kip. Próbowałem też jego organicznej kawy - niedobra. Nic straconego, kupiłem 0.5kg ziarenek, wiec możecie tego spróbować w Krakowie;).

Następny przystanek - wodospad Tad Hang. Wstęp gratis, zero ludzi. Kolejny odhaczony.

Powoli musieliśmy szukać noclegu i czegoś do zjedzenia. Bane Khouaset i wodospad Tad Lo z mostu. Zjedliśmy kolacje w Palame. Miejsc do spania juz nie było, więc padła decyzja, że ryzykujemy o jedziemy do Capitan Hook'a - ponoć legenda w tym regionie.

Dojechaliśmy juz po zmroku. Hook mieszka w małej wiosce należącej do lokalnego plemienia. To nie są Laotanczycy. Mieszkańcy mają swój język i praktycznie nie opuszczają wioski. Wieczór spędziliśmy z naszymi gospodarzami oglądając... tajski boks w TV.


sobota, 4 listopada 2017

4.11 Jedziemy do Pakse

Leniwy poranek. Śniadanie u naszego znajomego Słowaka, pakowanie i przed 11 byliśmy na przystani wodnej.

Dalej krótki rejs łódka do Nakasang. Czekanie na autobus i pojechaliśmy.

Przywitalisny Pakse ok.15. Dość  sprawnie znaleźliśmy nocleg 'w centrum', pogadaliśmy z Belgiem, który wypożycza skutery, kolacja, jeszcze raz spotkanie i Belga. Tym razem, niemal w formie wykładu, opowiedział o pętli, która zamierzamy jutro rozpocząć. Czeka nas ok 300km, 3 dni i sporo wrażeń.

Temperatura w Pakse wynosi 23sr.C, pada delikatny deszcz od czasu do czasu. Nie wiem, gdzie ta tropikalna pogoda...

3.11 Kajakowanie po Mekongu

O 8:30 byliśmy w restauracji Mr. Mo, gdzie było śniadanie wliczone juz w kajaki. Nasi nowi znajomi z Polski tez płynęli. Zjedliśmy, odczekaliśmy odpowiednią ilość czasu i... wyruszyliśmy. Każdy dostał kajak  (1,2 i 3 osobowe), wodę i nieprzemakalny worek.

Brak jakiegokolwiek wprowadzenia czy omówienia zasad bezpieczeństwa, spowodowało kilka wywrotek juz na początku.

Po jakichś 20min. dobiliśmy do brzegu i poszliśmy oglądać mały wodospad. 

Następnie wypłynęliśmy na bardziej otwarta cześć rzeki oglądać rzadkie delfiny rzeczne. Ale... akurat ich nie było. Cóż, punkt wycieczki 'odhaczony', płyniemy na obiad. Obiad miał miejsce w jakimś pojedynczym domostwie po stronie kambodzanskiej. Tak, byliśmy ponownie w Kambodży bez paszportu, wizy, przejścia granicznego. Cała przerwa trwała dość długo, ponieważ nasi przewodnicy sami przygotowywali posiłek.

W końcu z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy dalej. Wróciliśmy do Laosu po przeplynieciu 1-2km, kajaki zostały wyciągnięte zawody i zapakowane na taką mniejsza ciężarówkę, a my razem z nimi na pace. Wzdłuż obu dłuższych boków były przygotowane wąskie ławeczki.

Zostaliśmy przewiezieni do robiące go wrażenie, największego wodospadu w Laosie -  Khone Phapheng. Całkiem fajny i zadbany park dookoła tej atrakcji. Ciekawa osobliwościa była buddyjska 'kapliczka' z... ususzonym konarem drzewa. Święte drzewo, ludzie przychodzą się tu modlić...

Zachód słońca oglądaliśmy z ciężarówki, gdyż nie dojechaliśmy na czas nad rzekę. Natomiast przeplywajac ten ostatni odcinek kajakami, niebo miało naprawdę niesamowite barwy od promieni słońca, które było już za horyzontem.

piątek, 3 listopada 2017

O​​ inwazji​​ chińskiej

Przez wiele dziesięcioleci Chiny pozostawały odizolowane z własnej woli od świata
zewnętrznego. Władze skupiały się na rozwiązywaniu problemów ogromnego rynku wewnętrznego, kilka wyspecjalizowanych jednostek prowadziło eksport wszystkiego co znamy pod marką “made in China” (czyli praktycznie wszystkiego), władza prowadziła
bardzo wstrzemiezliwa politykę zagraniczna, bez angażowania się wprost w konflikty w stylu Trumpa czy Putina, utrzymając jedynie swoje strefy wpływów i status quo które wiedzieli że z biegiem czasu bardzo im się opłaci. A zwykli ludzie byli zbyt biedni by myśleć o jakiejś zagranicy.

Pojawił się jednak poważny problem, którego żaden inny kraj nie rozumie. Chińczyków jest
bardzo dużo. 1,4mld ludzi dużo. Nawet jak na możliwości tego kraju za dużo. Centralne
planowanie partii​ wymyśliło politykę jednego dziecka. Minimum do utrzymania liczby
ludności to 2.1 dziecka na rodzinę. Ze względu tradycje chińska gdzie posiadanie córki jest bardzo nieopłacalne, zaskutkowalo to raz wielka ilością aborcji lub porzuceń dziewczynek zaraz po narodzeniu a dwa wielka nadproporcja mężczyzn w stosunku do kobiet. To z kolei po kilku latach sprowadziło kolejne patologie na Chiny. Hordy mężczyzn nie mogących znaleźć kobiety. Powstały więc 3 procedery:
● Wyścig bogactwa, garstka pozostałych kobiet wybierała najbogatszych mężczyzn.
Mężczyźni skupiali się tylko na pracowaniu I zarabianiu żeby posiadać bardzo
wymierne dowody miłości.
● Dla tych którzy nie byli aż tak przedsiębiorczy, otworzyła się tamtejsza wersja From
Russia with love, kupowanie żon z Wietnamu. Dosłowne kupowanie.
● Wreszcie najbardziej zdesperowani posuwali się do porwań kobiet które chcieli
poślubić. Liczba takich porwań znacząco wzrosła w ostatnich czasach.
Władza w Chinach w końcu zorientowała się że ten eksperyment socjalny na tak wielka skalę jednak się nie powiódł. Powoli wycofano się z projektu, teraz promuje się już model rodziny 2+2.

Chiny wymyśliły więc nowy model zaradzenia sobie z problemem. Tym razem poprzez cichą
ekspansję zagraniczną z wykorzystaniem potencjału ekonomicznego jakim dysponuje ten kraj.

Lotnisko w Sihanoukville, potencjalnie miejsce z największym potencjałem turystycznym w Kambodży z dziewiczymi plażami na wyspach. Już w samolocie podejrzewalismy że coś jest nie tak. Wszystkich białasów (sztuk 6) usadzono w wyjściach awaryjnych (więcej miejsca na nogi, ale trzeba przejść specjalne przeszkolenie jak otwierać drzwi awaryjne na wypadek awaryjnego lądowania). Poza tym sami Chińczycy. Gwar w samolocie jak na jarmarku.
Brakowało tylko podawania sobie kurczaków między rzędami. Po wylądowaniu, przy odbiorze bagażu, folklor przerósł wszelkie nasze dotychczasowe doświadczenia. Morze Chińczyków, zalało sale odbioru bagażu. Walka na łokcie o miejsce jak najbliżej pasa z bagażami. Krzyki I wrzaski jakby w Lidlu rzucili nowa kolekcję butów Blahnika. Ludzie poubierani w piżamy. Najpierw się z tego przedrzezialismy, potem musieliśmy się wycofać bo albo zostali byśmy stratowani wózeczkami albo ogłuchli od krzyków. Gdy wywalczyliśmy nasz bagaż dzielnie niczym karpia na święta, poszliśmy szukać transportu do miasta. W Kambodży socjalizm pełną gębą i wszędzie panuje zmowa cenowa.

Na lotnisku Taxi association, 20 dolla ride. Ale dziwnym trafem taksówkarze uczepili się nas
jak żul na plantach, mimo hord dzikich Chińczyków wylewających się z terminala. Wszyscy
skośni szli do autobusu. Stwierdziliśmy że to na pewno jakiś fake I musi być jakiś autobus do miasta. Kierowca jednak oznajmił że autobus jest Chinese only. Nie pozostało nic innego jak
wrócić potulnie do wzgardzonego taksówkarza.

Pan złotówa, opowiadał nam potem dlaczego masy Chińczyków to wcale nie taki złoty
interes. Przyjeżdżają w zorganizowanych (przez Chińczyków) wycieczkach, jeżdżą chińskimi busami, mieszkają w chińskich hotelach, jedzą w chińskich restauracjach, kupują w
chińskich sklepach. Lokalesi mają mało miejsca żeby wejść ze swoimi usługami.

Miasta pełne są chińskich napisów, przewodnicy uczą się chińskiego zamiast angielskiego
jako podstawowego języka. Przez w pompowanie chińskich pieniędzy w inwestycje w danym
kraju, kraj środka realizuje cichą strategie supremacji światowej bez wystrzelenia ani
jednego pocisku. Wujek Sam powoli odchodzi w niepamięć i musimy powoli przyzwyczajać
się do Wujka Mao (czy Xi).

Na pytanie co tam panie w polityce, odpowiedź jest taka że chińczyki jeszcze nigdy nie
trzymały się tak mocno.

A podróżowanie już nigdy nie będzie takie jak kiedyś.

czwartek, 2 listopada 2017

2.11 Zwiedzanie wysp

Dziś po śniadaniu wypożyczyliśmy rowery  (5zł za dzień) i pojechaliśmy dookoła naszej wyspy  (Don Det) oraz drugiej - połączonej mostem - Don Khon. Na spokojnie, powoli. Generalnie nie ma tu żadnych atrakcji. Największe to wodospady, które są raczej małymi kaskadami na Mekongu. Za atrakcje mogą uchodzić 2 wpół zawalone mostki na naszej drodze, którymi udało się nam przejść.

Wieczorem nieco spóźniony zachód słońca, kupiliśmy bilety do Pakse - kolejnego miejsca na naszej ścieżce. Zaklepalismy tez wycieczkę kajakowa na jutro wokół wysp (205k kip).

Spotkaliśmy tez pierwszych Polaków, z którymi wymieniliśmy się doświadczeniami podróżniczymi i zjedliśmy kolacje w knajpie koreańskiej. Jednak to miejsce dla amatorów zupek chińskich. Nie polecam.


środa, 1 listopada 2017

1.11 Laos czy nie Laos?

Pobudka o 7. Śniadanie i nieco spóźniony bus zabrał nas na północ. Bardzo szybka zmiana busa w Ben Lung (Rattanakiri) i o 13:30 znaleźliśmy się w Stung Treng.

Na miejscu okazało się, że niebardzo jest inna opcja niż zorganizowany minibus za kolejne 12$, obejmujący: przejazd do granicy i od granicy do Nakasang oraz łódkę na wyspę Don Det. Zdążyliśmy zjeść obiad i wyjechalisty o 14.

Droga do granicy jest częściowo asfaltowa, częściowo to po prostu ubita ziemia. Trochę nas wytrzepalo, ale dotarliśmy dość szybko. Sama granica ciekawa. Przez jakieś 40min., które tam spędziliśmy nie przejechało przez granicę żadne auto. I żadnego nie było w kolejce. Samo przechodzenie sprawnie przebiegło. Podczas opuszczania Kambodży oczywiście "opłata" za stepelek w paszporcie - 2$. Przy wjeżdżaniu do Laosu również ta sama cena za stepelek wjazdowy. Plus wiza 30$ i opłata za "serwis" - 1$.

Płynąc krótko na wyspę doznalismy jeszcze zachodu słońca nad Mekongiem.

Znalezlismy całkiem fajne miejsce noclegowe (110000kipow za pokój), kolacja w hinduskiej restauracji pod kurek za niecałe 20zł na osobę z napojami :). 

Fajna ta wyspa na rzece Mekong....


wtorek, 31 października 2017

30-31.10 Trekking po lesie i słonie

Śniadanie zjedliśmy w naszym hoteliku Greenhouse. O 8:30 pojawił się nasz przewodnik,  nieco  później kierowca z terenową Toyota i wyruszyliśmy. Jeszcze tylko przystanek w 'kasie biletowej', gdzie kupiliśmy bilety do Stung Treng na pojutrze.

Po przejechaniu kilku km, wysiedliśmy i zaczął się spacerek po lesie. I tak spacerowaliśmy i spacerowaliśmy... prawie w ciszy, ponieważ nasz przewodnik nie jest zbyt wygadany. Zatrzymaliśmy się przy 2 wodospadach i popołudniu znaleźliśmy się w małej, drewnianej chatce na łące przy rzece. To nasz nocleg i restauracja na dzisiejszy wieczór i jutrzejszy poranek.

Nasz przewodnik Nara ugotował kolacje, napiliśmy się tutejszego wina ryżowego, czyli takiego naszego słabego bimbru. Ok. 20 byliśmy już w naszych hamakach. Pora spać. Na zewnątrz juz ciemno od 3h.

W nocy był silny wiatr, który stukał i  pukał o naszą chatę. Plus jestem nieprzyzwyczajony do hamaka,  wiec najlepsza noc dla mnie to nie była.

Obudziłem  się po 6. Nasz gospodarz zaczął już przygotowywać śniadanie. Za chwilę wstał M. i P. Poranna toaleta za chatką, śniadanie i wyruszyliśmy. Po ok. 1.5h marszu dotarliśmy nad rzekę, gdzie nasz przewodnik gotował lunch dla nas a o 12:30 pojawił się pan na słoniu. Czas na codzienną kąpiel w rzece, w której tym razem mogliśmy uczestniczyć. Polewalismy słonia woda, poczochralismy go troszkę i tyle :).

Dalej spacer do wioski naszego przewodnika. Po krótkim czasie odebrał nas właściciel 'biura podróży' i w drodze powrotnej do Sen Monorom zahaczyliśmy o plantacje kawy. Niestety organizacyjnie to porażka.... ale to do opowiedzenia na żywo.

Dalsza część wieczory przebiegła juz spokojnie. Nazajutrz spróbujemy dostać się do Laosu.

29.10 W drodze do Sen Monorom

Wyjeżdżamy o 7 spod hostelu. Mini-bus zabiera nas na 'dworzec'(czyli 2 mini-busy na chodniku), gdzie przesiadamy się i jedziemy w kierunku Sen Monorom.

O 13 zawitalismy do tego małego miasteczka. Klasyczne poszukiwanie noclegu zajęło ok.1h. Zauważyliśmy tu duże problemy z językiem angielskim. Chodząc po mieście robiliśmy tez wstępne rozeznanie, jakie są opcje trekkingowe oraz dostania się do Laosu.

Jak juz zostawiliśmy rzeczy w pokoju, poszliśmy wszyscy w miasto załatwić dość standardowa tu wycieczkę: 2 dni, 1 noc. Chodzenie po lesie plus spędzenie czasu ze słoniami. Ostatecznie udało się wynegocjować za 60$ na osobę. Startujemy jutro rano.

W Bamboo Cafe zjedliśmy kolacje i wracając do hoteliku, zahaczyliśmy z M. o jakąś lokalna imprezkę urodzinowa. Szaaalona! ;)

sobota, 28 października 2017

O tyranii ekstrawertyzmu [Maciek]

Ciągle zastanawiamy się z Piotrkiem dlaczego w sumie się przyjaźnimy skoro tak bardzo się
różnimy. On jest urodzonym liderem, który szuka ciągle kontaktu z ludźmi. Ja zatwardziałym
introwertykiem, który tylko z racji zawodu nauczył się udawać zachowania ekstrawertyków.
Co nas łączy? Albo co powoduje, że wyjeżdżamy razem bardzo daleko gdzie przez
24h/dobę przez 3 tygodnie spędza się razem każdą chwilę, jest się zamkniętym na jednej
ławeczce przez w piździkowozie przez pół dnia bez klimy, albo śpi się na jednym łóżku
małżeńskim bo khmerowie nie ogarnęli na tyle sytuacji [ten fragment Piotrek wywal, bo
Mama czyta bloga]? Nie wiem.
Jest wiele definicji introwertyzmu. Żadna z nich nie jest prawdziwa. Dla mnie różnicą jest to
skąd się czerpie energię. Ekstrawertycy biorą ją ze spotkań z ludźmi, potrzebują
nieustannego kontaktu czy rozmowy, są wampirami energetycznymi, wysysają ją z innych.
Introwertycy bawią się sami w sobie. Jest cała masa spraw, które warto sobie przemyśleć,
pomedytowac, powspominać, poplanować, wykonać eksperymenty myślowe. Tyle fajnego
dzieje się wewnątrz, że kontakty z drugą osobą są wręcz stratą czasu. A najgorszy ze
wszystkiego jest smalltalk. Powinien być zakazany konwencja genewską. Czy Introwertycy w
ogóle nie rozmawiają? Nie, wręcz przeciwnie. Tylko chcą bigtalku, chcą rozmawiać o tym co
jest w życiu ważne, a tym co się składa na ciemną materię, czy jesteśmy sami we
wszechświecie i czy w ogóle obcy chcieliby się z nami spotkać, o tym jak wygląda życie
pozagrobowe według Inków, co kierowało Pol Potem gdy wyżynał 3mln swoich rodaków, o
tym jak pantofelek wyewoluowal w homo sapiens, czy wreszcie gdzie zjemy dzisiaj kolacje.
Introwertycy lubią najpierw pozbierać dużo informacji, najbardziej lubią słuchać ciekawych
ludzi którzy dużo wiedzą lub dużo przeżyli, potem te informacje się układają w głowie i gdy
nastąpi ich synteza, introwertyk będzie chciał się nią podzielić z zaufany i ludźmi. Ale może
to potrwać godzinę, dzień lub tydzień. I nie ma sensu naciskać, bo przez to myśl się szybciej
nie ukula.
Jest również piekny stan zwany pudełkiem nicości, gdzie myśli nie ma żadnej. Po to
mężczyźni wymyślili wędkowanie albo mecze piłki nożnej. Przecież nikogo nie rajcowaloby
oglądanie ryby czy 22 spoconych facetów przez parę godzin. To jest odskocznia,
odpoczynek dla umysłu, który normalnie galopkuje sobie milionem informacji, którymi
jesteśmy bombardowani. Ale wtedy też zdarzają się przeblyski i najlepsze pomysły,
zluzowany umysł ma czas na syntezę najbardziej odległych synaps.
Siem Reap, bar “Angkor What?” Typowo backpackerskie miejsce. Stłuczeni w jednym
miejscu, wiecznie uśmiechnięci australiano ‘keep-on-wave-mate’,obskakujący cię
barmani,ogłaszając muzyka, tak że nie dość że nie słyszysz co inni do Ciebie mówią, nie
słyszysz co ty mówisz do innych, to jeszcze nie słyszysz sam własnych myśli, które przecież
tak lubisz. Brzmi jak opis ostatniego kręgu Boskiej Komedii w wydaniu Dantego dla
introwertyków. Krótkie spojrzenie na Piotra, dawno nie widziałem tak szerokiego uśmiechu
na jego twarzy, i już wiedziałem, że pobawimy tam dłużej. Przebywanie w takich miejscach
ma też swój urok (głównie wiedźmy skazaujacej Cię na wieczna pracę w call center), można
poobserwowac sobie ekstrawertyków w ich naturalnym habitacie. Młode, jurne samce
zbliżają się do teoretycznie niczego nie świadomych, nastroszonych samic wykonując swój nieustraszony taniec godowy. Całość z góry przypomina ruchy Browna,czyli losowe
odbijanie się cząsteczek gazu obserwowane pod mikroskopem. Zaopatrzony w ten spektakl
i zamyślony nad przyszłością naszego gatunku z niego wyplywajacego jestem wyrywany co
5 min przez Piotra zagadujacego czy się dobrze czuje, czy coś pijemy, że fajnie tu jest. Na
tym właśnie polega tyrania ekstrawertyzmu.
Ekstrawertycy zawladneli przestrzenią publiczną. Tylko to im nie wystarcza, potrzebują
jeszcze ofiar i ich energii. Sam ekstrawertyk w najladniejszym nawet miejscu nie wytrzyma,
musi komuś o tym powiedzieć i najlepiej zmusić jeszcze drugą osobę okrutnym ‘co
myślisz?’. Jest jak Włoch któremu by zawiązać ręce. Ekstrawertycy potrzebują wszystko w
wersji instant. Szybko, ogólnie i koniecznie w tym momencie. Now or never. Zdjęcie - like.
Opinia-komentarz. Obiad - focia na insta. Impreza - relacja live. Ważne żeby było
natychmiast. Elektro świat promuje raj ekstrawertka. Wszytko podane na talerzu. Dużo
przesłanych bitów, mało treści.
Introwertycy lubią przemyśleć sobie na spokojnie każdą opinie, przed skonstruowaniem
swoich myśli. Zoom out and slow down.
Dalej nie wiemy czemu tyle czasu razem spędzamy. Kolejna zagadka ludzkości.

28.10 W drodze do Phnom Penh

Dziś powoli zacząłem wracać do żywych. Przynajmniej mogę już pić wodę. M. i P. Poszli na śniadanie, ja się powoli ogarnąłem i o 8 wsiedliśmy do mini-busa do stolicy kraju. 

Na miejscu byliśmy ok. 14. Musieliśmy wybrać 1 atrakcje, ponieważ większość z nich zamykana jest o 17. Pojechaliśmy wiec do byłego więzienia i miejsca tortur z czasów reżimu Czerwonych Khmerów - Toul Sleng. Znane również jako S-21. Zginęło tam ok.20000 osób. Muzeum jednak dość słabo przygotowane...

Po 16 pojechaliśmy do Pałacu Królewskiego, chcąc go zobaczyć choć z zewnątrz. Jednak wysokie mury skutecznie nam to uniemożliwiły.

Na koniec szukaliśmy miejsca do zjedzenia kolacji, co nie było łatwe ze względu na mój żołądek.

Wieczór spędziliśmy w hostelu.

27.10 Nurkowanie i powrót na stały ląd

Zdecydowaliśmy dziś opuścić wyspę. Jest tu bardzo brudno na plaży, woda tez brudnawa i nic się tu nie dzieje. O 10 wypłynęliśmy. Nurkowanie bardzo średnie. Mała przejrzystość wody i bardzo ubogie  rafy. Wróciliśmy o 15, P. zgarnęła nas łódka, która popłynęliśmy na pomost skąd miał odpływać nasz statek. Oczywiście wszystko było opóźnione prawie godzinę, a mnie złapało zatrucie pokarmowe... niewesoło. W Sihanoukville zatrzymaliśmy się w tym samym hostelu co ostatnio - Monkey Republic. Ja od razu się położyłem a M. i P. Poszli na kolacje i pograć w bilarda. A ja się męczyłem z moim zatruciem....

czwartek, 26 października 2017

26.10 Koh Rong Samolem

Rano zdecydowaliśmy przenieść się na drugą wyspę. Zaczęliśmy od śniadania w jakiejś restauracji francuskiej, gdzie spalona marihuana obsługa nie ogarniala rzeczywistości. Jedzenie dostałem po 45min.od zamówienia!

Następnie okazało się, że w magiczny sposób cena za transfer na Koh Rong Samolem wzrosła z 5$ na 7$. Tak, nadchodzi sezon turystyczny.

Ostatecznie udało się nam zabrać przy okazji z grupka młodych niemek za 6$.

Niemki płynęły do Mad Monkey, odizolowanego hostelu, dla nas niestety nie było miejsca. Wylądowaliśmy wiec na plaży Saracen.

Na plaży nie było praktycznie nic innego niż "ośrodki" składające się z baru-restauracji i przynależne doń domkami na plaży (bungalowy). Po dłuższej chwili poszukiwań mieliśmy swój bungalow na plaży za 40$.

Potem dogrywalismy nurkowanie(ja) i snorkling (Maciek) na kolejny dzień. Niestety z braku konkurencji cena za 2 nury była dość wysoka(80$). Zjedliśmy obiado-kolacje i poszliśmy przez las na drugą stronę wyspy - Sunset beach. Niestety zachodu słońca nie obejrzeliśmy, ponieważ ciężko byłoby wracać po ciemku przez tą dżunglę.

Po powrocie prysznic i drineczki w hamakach..

25.10 Koh Rong

Dzień rozpoczął się od pobudki o 7:30. 8 zamawiamy śniadanko i o 8:30 transport do przystani wodnej i o 9 wyplynelismy na wyspę. Na spokojnie poszukaliśmy noclegu i poszliśmy na plażę. W końcu wakacyjne leżenie do góry dupką! I tak zeszło prawie do zmroku...

wtorek, 24 października 2017

24.10 Z Siem Reap na wybrzeża

W końcu można było pospać do 9! Spacer po miasteczku, śniadanie i w sumie tyle z atrakcji. O 13 mieliśmy tuk-tuka na lotnisko. Nie byliśmy pewni, czy nasz lot faktycznie istnieje, ale na miejscu okazało się, że wszystko jest w porządku. Nawet bagaż był wliczony :). Bo tego tez nie byliśmy pewni... W związku z deszczem mieliśmy małe opóźnienie wylotu, ale o 17:10 wylądowaliśmy w Sihanouville. Inwazja Chińczyków. To co działo się przy odbiorze bagażow zobaczycie na filmie. Krzyki, przepychanki, bieganie - masakra. Naprawdę ciężko mieć o tej nacji dobre zdanie po tym, co widzieliśmy. Lokalni mieszkańcy tez za nimi nie przepadają. Mieszkają w chińskich hotelach, jedzą w chińskich restauracjach.

Jak zwykle szybka negocjacja taxi. Pomimo,że nie mieliśmy innego środka transportu, kierowca zszedł z 20$ na 15$ ;). Pojechaliśmy do hostelu Monkey Republic. Dostaliśmy 3 osobowy pokój za 10$, w tym 3 piwa gratis. Ciekawe, jak im się to opłaca...

Ustaliliśmy plan na najbliższe dni, kupiliśmy bilety na łódkę na wyspy. Pyszna kolacja w restauracji Sandan. Ostatnim punktem dnia będzie bliskie spotkanie z morzem. Idziemy na plażę.

poniedziałek, 23 października 2017

22-23.10 Zwiedzanie kompleksu swiatyn Ankor

Pobudka rano się powiodła. Udało się wstać rano, z pewnym trudem zamówić śniadanie w hostelu i ok. 7:20 wsiedliśmy do naszego umówionego tuk-tuka, ktróry grzecznie już czekał przed wejściem. I zaczął się nasz długi maraton poprzez liczne świątynie Ankoru. Zaczęliśmy od najdalszej - Banteey Srei, czyli "świątyni kobiet". Potem świątynie z tzw. dużej pętli: Preah Khan, Neak Pean, Ta Som, East Mebon i Pre Rup. Ciężko teraz opisać te świątynie oraz czym się różnią czy w czym są podobne. Niestety przy trzeciej z kolei zaczynają się zlewać w jedno... Ale na pewno są czymś niezwykłym na tym świecie. Musimy to przemyśleć w naszych duszach i może kiedyś opowiemy więcej o tych wrażeniach.

Mając jeszcze trochę czasu przed zachodem słońca pojechaliśmy do muzeum wojennego, gdzie stało sporo czołgów i innych pojazdów z wojny domowej Czerwonych Khmerów, która skończyła się w 1998 roku. Były tam również zdjęcia, miny, bomby, broń. Smutny widok...

Na koniec został zachód słońca w największej świątyni - Ankor Wat. Pod dojechaniu na miejsce, zaczepił nas jakiś przewodnik, po krótkiej wymianie zdań oraz szybkiej negocjacji, umówiliśmy się na kolejny dzień (cena spadłą z 35$ na 25$). Szybkim krokiem udaliśmy się za tłumem do świątyni. Naprawdę robi wrażenie! Znaleźliśmy sobie dość kameralne miejsce, gdzie w spokoju i bez tłumów obesrowaliśmy zmieniające się kolory na niebie i robiliśmy zdjęcia.

Następnie wróciliśmy do hostelu, prysznic, spacer na kolację, kilka drobiazgów w internetach i spanie... kolejna pobudka o 4 rano. Cel: wschód słońca i tzw. mała pętla.

Ponownie udało się wstać, jednak z duuużym trudem po kilku godzinach snu. O umówionej 4:20 okazało się, że naszego kierowcy... nie ma. Minęło kilka minut, odparliśmy nagabywanie kilku innych kierowców "you need tuk-tuk?", w końcu podszedł do nas niski, nieśmiały chłopaczek i pyta się czy my dzisiaj mieliśmy jechać z panem X i mamy umówionego przewodnika. Po odruchowym już "no, no, thank you" dotarło do nas, że właśnie mówi o nas. Okazało się, ze nasz kierowca przyjechał za moment i ten właśnie chłopaczek ma go zastąpić dziś, bo cośtam-cośtam, on ma jakieś problemy z tuk-tukiem i bla bla bla. Nieważne. Jedziemy w całkowitej ciemności z owym chłopaczkiem pod Ankor Wat. Brama była jeszcze zamknięta, po odczekaniu kilkunastu minut zostaliśmy wpuszczeni. Po drodze do... w sumie do końca nie wiedzieliśmy gdzie mamy dokładnie iść, ponieważ kompleks jest ogromny, zagadał nas jakiś chłopak. Zaczęło się od jakichś żarcików, skończyło na tym, że pracuje w restauracji w tym kompleksie i pokaże nam najlepszą miejscówkę na oglądnaie wschodu słońca. Rozłożył matę a my zamówiliśmy po herbacie. I siedzieliśmy. Patrzyliśmy. Gadaliśmy. Patrzyliśmy...

Po wschodzie, poszliśmy do owej restauracyjki od herbaty, wynegocjowaliśmy śniadanie za prawie połowę 'oryginalnej' ceny i o 7:30 wyruszyliśmy dalej. Dziś następujące świątynie:
1. The south Gate (of Angkor Thom)
2. Bayon
3. Baphoun
4. Phtmean akas
5. Thonnanom
6. Chau Say Thevoda
7. Ta prohm
8. Banteay Kdei
9. Angkor Wat

Przed 16 skończyliśmy zwiedzać Ankor Wat i byliśmy już bardzo zmęczeni. Wiele godzin na nogach, 30 stopni, wilgotność, cali spoceni... wracamy do hostelu! Prysznić, mała drzemka i myślimy co by tu dalej...