Pierwszy przystanek to Pałac Hmongów.
Wybudowanyna przełomie XIX i XX wieku był miejscem rezydowania władców tego regionu. Budynek, zbudowany z kamienia i drewna, przetrwał w stanie nienaruszonym. Składa się z dwóch pięter i 64 pokoi. To imponujące, biorąc pod uwagę jak nawet teraz małe są domostwa tutejszych mieszkańców.
Później szybko zaglądamy do wioski Mongów. Zagospodarowana ewidentnie pod turystów, bo dominują stragany z pamiątkami.
Po drodze zaliczmy kilka punktów widokowych.
W wielu miejscach napotykamy dziewczynki sprzedające kwiaty gryki.
Teraz właśnie jest ich sezon, a są uważane za typowe dla Globalnego Parku Geologicznego Płaskowyżu Dong Van Kras, bo tak właśnie nazywa się teren, który zwiedzaliśmy przez ostatnie 3 dni. Zwykle po prostu mówi się Ha Giang, bo nie tylko miasto, ale również prowincja nosi tę nazwę. Miejsce staje się coraz bardziej popularne. W obecnym roku odwiedziło je ponad dwa miliony turystów, w tym około 220 tysięcy zza granicy. Czytałam ubolewania urzędnika, lub kogoś w tym rodzaju, że z powodu słabej infrastruktury i niewystarczającej znajomości języka angielskiego nie wykorzystuje się pełnego potencjału regionu. Czyli że turyści za mało pieniędzy zostawiają, bo mają tanie noclegi, trochę wydadzą na przekąski i jedzenie, no i oczywiście na wypożyczenie motorów. Następnie urzędnik dywagował, jakby to zrobił, żeby zarobić więcej. To właśnie lubię w podróżowaniu najbardziej: przekonywanie się, że ludzie mimo różnic w kulturze, języku, wychowaniu, w gruncie są tacy sami. Góral to góral i niezależnie od szerokości geograficznej myślenie jest podobne. Turysta ma przyjechać z pieniędzmi, a wyjechać ze wspomnieniami.
Udało nam się jeszcze zobaczyć jaskinię Lung Khyu. Jaskinia jest jedną z głównych atrakcji prowincji. Na szczęście tłumy przyszły, jak my wychodziliśmy. Jaskinia była duża, choć niekiedy trzeba było schodzić w kuckach i pochylać głowę bo było tak mało miejsca.
Wróciliśmy na pętlę.
W pewnym momencie byliśmy tylko kilometr od granicy z Chinami.
Pod koniec dnia dotarliśmy na wzgórze nad Ha Giang i usiedliśmy w kawiarni o zachodzie słońca.
Później dotarliśmy do wypożyczalni, oddaliśmy motor i wzięliśmy prysznic.
Autobus do Cat Ba planowo odjeżdżał o 23. Żeby zabić czas poszliśmy do restauracji, gdzie stoliki są ustawione w basenie, gdzie pływają karpie koi.
Gdy dotarliśmy do miejsca odjazdu autobusu, okazało się, że jest godzina opóźnienia. Celem zabicia czasu pochodziliśmy po restauracjach i barach. Tak wyglądają od kuchni😯
Ciekawostka.
W Wietnamie skutery są wszechobecne. Jest wiele memów na ten temat, a my to obserwujemy w rzeczywistości. 3-4 osoobowa rodzina na skuterze to standard. Przewozi się wszelakie towary, zaladowane 1m szeroko x 1m wysoko. Tetaz na Pętli wożono jakieś rosliny, jak u nas traktorami ;). Natomiast hitem był wożony żywiec. 1-2 świnie? Żaden problem! Klatka kurczaków czy kaczek? Tym bardziej. Myślę, że jeszcze wiele zobaczymy...
Nawet Kapie zdziwione na wasz widok:) tak z innej beczki ale cały czas przy karpiach to jak zaczynaliśmy studia to w Krakowie były prawdziwe Carpie Diem nie to co teraz zwykłe wszechobecne umcyk:)
OdpowiedzUsuńOj tak, Carpe Diem to było coś..
UsuńKochani, nie trzeba było jednego karpika na wigilię adoptować?
OdpowiedzUsuńBył taki pomysł;) ale male takie..
Usuń