Obserwatorzy

sobota, 18 listopada 2023

18.11 Rejs po zatoce

Po śniadaniu, poszliśmy na 8 do biura wycieczkowego w centrum. Około 8:20 zgarnął nas bus do portu. I zaczął się wietnamski cyrk. Kazano nam wyjść, później próbowano ustawić w dwurzędzie, żeby nas policzyć, co uaktywniło wspomnienia z przedszkola. Z tym, że w przedszkolu się udawało. Teraz człowiekowi, który nas próbował ogarnąć brakowało znajomości języka angielskiego, umiejętności zarządzania, charyzmy i opanowania kluczowych kilku lekcji z podręcznika interakcji międzyludzkich.
Powiedziałam do Piotrka, że mam nadzieję, że nasz przewodnik, w przeciwieństwie do tego organizatora przynajmniej będzie znał angielski. Okazało się, że to był nasz przewodnik. Chyba miał na imię Tang, choć pewności nie mamy. W końcu udało nam się wejść na pokład.
 Łódka miała być z tych mniejszych i mieścić maksymalnie 25 osób. Okazało się, że było 50 osób i płynęliśmy największą łódka, jaka stała w porcie. Była to też łódka w wyższym standardzie, po wejściu na górny pokład stwierdziliśmy, że tu jest jakby luksusowo. 
Jak prawdziwej Grażynie Turystyki udało mi się zająć dwa z dostępnych dziesięciu leżaków. I to jeszcze jako pierwszej. Takie combo nie zdarza się codziennie.
Zaraz po wypłynięciu minęliśmy wioskę rybacką na wodzie. 


Niecałą godzinę później mieliśmy pierwsze pływanie w zatoce. Dla nas jeszcze było za zimno, ale mogliśmy podziwiać widoki i porobić zdjęcia.
Kolejnym punktem było płynięcie kajakiem przez groty. Dotarliśmy jako ostatnia grupa dlatego nie mieliśmy miejsca przy przystani i przechodziliśmy przez... okno w innym statku, żeby się przedostać na pomost.

Nasz przewodnik poza tym, że powtarzał "two person, one kayak" jak mantrę, kazał nam usiąść i czekać. W ogóle to bardzo często kazał nam siadać przy różnych okazjach, jakby się bał że się zaraz rozbiegniemy, jak kurczaki. W końcu udało nam się doczekać naszej kolei i dostaliśmy kajak. Był stary i sporą część swojej wyporności zawdzięczał kilku warstwom farby. Samo przepływanie przez groty do zamkniętych, dzikich zatoczek nam się podobało. W ostatniej zatoce widzieliśmy kilka małp na drzewach. Ponieważ ruch w grotach odbywał się w obie strony równocześnie, a miejsca było mało i skały wystawały z każdej strony to dochodziło do kolizji. Kierowanie ruchem polegało na tym, że Chyba Tang mówił, że ktoś może przepływać i miał nadzieję, że ludzie ruszą zanim dojdzie do nich, że to bez sensu (bo na przykład są na kursie kolizyjnym z kajakiem z naprzeciwka).

Po powrocie na statek dostaliśmy lunch, był dobry i nawet nie zabrakło jedzenia. Uff!

Później nasz Chyba Tang najwyraźniej nie ogarnął czegoś, bo staliśmy jeszcze pół godziny. 

Następnie ruszyliśmy w kierunku Ha Long Bay. Do tej pory byliśmy w Vinh Lan Ha - nieco mniej spektakularnej siostrze - bliźniaczce Ha Long.
Kilkugodzinne pływanie po spojonych wodach sprzyja rozmyślaniom. Na przykład, kto wpadł na pomysł wmówienia ludziom, że gapienie się na skały jest atrakcyjne.
Zobaczyliśmy od strony południowej fragment zatoki i skierowaliśmy się w kierunku Małpiej Wyspy. 
Oficjalnie jest zamknięta od 3 lat, ponieważ turyści robili niestosowane rzeczy z małpami (brzmi gorzej niż było, w rzeczywistości częstowali je alkoholem). Haczyk polega na tym, że statki podpływają pod wyspę i później trzeba samemu dopłynąć do plaży. Ja miałam kamizelkę, Piotrkek płetwy i mnie ciągnął. Odczuwalna temperatura powietrza wynosiła 27°C, woda była ciepła. Na brzegu było kilka małp, parę skakało po dachu opuszczonego budynku przy plaży. Było całkiem przyjemnie, jeśli nie liczyć ostrych kamieni na granicy wody i piasku. 

Na łódce mieliśmy pożegnalny poczęstunek i potem zostaliśmy przez Chyba Tanga znowu przegonieni, jak krowy z pastwiska na pierwszy pokład. Chłop ewidentnie sprawiał wrażenie granatem od pługa oderwanego.

Szybciutko opuściliśmy statek po dopłynięciu. Trochę bo byliśmy pośpieszni, trochę żeby uwolnić się od Chyba Tanga. Wróciliśmy do miasteczka. Wykupiliśmy bilet do Ninh Binh na następny dzień. 

Po prysznicu i malym odpoczynku w hotelu była jeszcze kolacja i drinki.

Niepełne dwa dni w Cat Ba całkowicie nam wystarczyły. Nie udało nam się zobaczyć bioluminescencyjnego planktonu, szpital w jaskini był w porządku (Piotrka nie powalił na kolana), wyprawa do zatoki nie zachwyciła, ani nie rozczarowała. Nie żałujemy, że przyjechaliśmy, ale też nie było efektu wow, że jest to miejsce, które trzeba zobaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz