Obserwatorzy

niedziela, 5 listopada 2023

4.11 Sułtanat Brunei - dzien 2

Spaliśmy jak zabici i wstaliśmy dopiero o 8:20, dziesięć minut przed śniadaniem. Składały się na nie wyłącznie lokalne potrawy. Nie znamy nazw większości, więc zamieszczamy zdjęcie. Oryginalne i nowe smaki dla nas, ale dobre!

Uwaga, dziś dzień na spontanie :). De facto w zasięgu naszych nóg za wiele nie było. Po godzinie 10 udało się nam wygramolić z naszego lokum. Pokonaliśmy rzekę i czekał nas spacer w upale do meczetu Omar Ali Saifuddien. Meczet robił wrażenie z zewnątrz - złote kopuły i białe ściany świątyni odcinały się na tle tropikalnego tła. W środku nie było niczego nadzwyczajnego. Mogliśmy wejść jedynie do niewielkiej części zaraz przy drzwiach (taka zagroda dla niewiernych). Większość wyposażenia została sprowadzona z zagranicy. Ciekawostka - wczoraj było muzłumańskie święto i w tym meczecie przybył się pomodlić sam Jego Wysokość - sułtan. Wszyscy tak tu odnoszą się do swojego władcy. Ma on nawet swoje prywatne miejsce w meczecie, do którego prowadzą schody ruchome.

Dalej poszliśmy do muzeum Królewskich Regaliów. Duży gmach, mnóstwo różności królewskich, w tym: 2 powozy do RĘCZNEGO pchania przez świtę parudziesięciu mężczyzn. Jeden z lat 60tych (koronacja), drugi z lat 90tych na 25tą rocznicę jego panowania.

Poza tym podarki przedstawicieli innych krajów z różnych okazji. Było mnóstwo peanów na cześć władcy, w tym informacja, że kiedyś przebiegł  3000 metrowy bieg. No niesamowity wyczyn, nie ma co🤣.

Ciekawostka: do środka tego obiektu, jak i do wielu innych miejsc, np. biura podróży, wchodzi się boso.

Wracając do centrum zajrzeliśmy jeszcze do muzeum historii Brunei, ale praktycznie cała wystaw to były plansze z tekstem opisującym historię tego kraju.

Po drodze do kawiarnii zajrzeliśmy do lokalnej restauracji. Zamówiliśmy znane mi z Indonezzji danie gado-gado (11zł) oraz soki z pomarańczy (7,50zł). Bardzo smaczne! Choć potrawa dość ostra...



Zmęczeni i spoceni poszliśmy do klimatyzowanej kawiarnii na kawę.


 Później panie w kawiarni zamówiły nam Darta (odpowiednik Ubera, trzeba mieć lokalny numer telefonu żeby móc zainstalować aplikację) do parku.


W parku zobaczyliśmy mały wodospad i weszlismy na wieżę widokową. Niestety widok był głównie na najbliższe drzewa. Gdzieś między gałęziami prześwitywało położone poniżej miasto. Z powodu niskiej i niezbyt gęstej zabudowy, z góry sprawiało wrażenie jakby znajdowało się w środku dżungli. 


Chcieliśmy wrócić inną drogą do miasta, a na mapie offline była alternarywna ścieżka. Skręciliśmy w las, najpierw byly betonowe schody do góry, ktore jednak szybko sie skończyły. Wspinaliśmy się mocno pod gorę bardzo kiepską ścieżką. No, zaskoczyła nas ta trasa. Wyglądała jakby nikt jej nie utrzymywał od dłuższego czasu. Nikogo też na niej nie spotkaliśmy. Co było trochę niepokojące bo chwilę wcześniej dowiedzieliśmy się, że są tu kobry. Na szczęście węży nie było, za to widzieliśmy ogromne bambusy. 


Po drodze była wieża, z której rozpościerał się... ponownie widok na najbliższe drzewa;). 

W koncu dotarlismy, cali przepoceni i pogryzieni przez komary, do drogi asfaltowej. Po dotarciu do glownej ulicy doszlismy do chińskiej świątyni. Jest to jedyna niemłuzumańska świątynia w mieście.



Była 16:30, a zachod slonca jest o 18. Nie zostało wiec nam wiele dnia i nie mieliśmy pomysłu co dalej. Przechodziliśmy akurat koło przystanku/ dworca autobusowego i zagadał do nas Brunejczyk. Ludzie tutaj są bardzo mili i pomocni. Zdarzało się, że trąbili na nas żeby do nas pomachać, albo oferowali pomoc w dojściu gdzieś lub po prostu oprowadzali nas po okolicy. Nie oczekiwali w zamian żadnej zapłaty, choć chętnie robili sobie z nami zdjęcia. 

Pan z przystanku po krótkim wstępie zaczął oferować swoje uslugi taxi. Powiedział, że za 6 dolarów może nas jutro zawieźć na lotnisko, co było bardzo dobrą ceną. Umowilismy sie na 7:30. Proponował także transport do rezerwatu, ale stwierdziliśmy że już jest za późno i odeszlismy. Nie na długo jednak, bo przecież szukaliśmy wcześniej sposobu, żeby dotrzeć do Hotelu Imperial, najbardziej luksusowego hotelu w Brunei położonego nad samym morzem. Szczęśliwie dla nas nasz taksówkarz dalej był na dworcu. Nie tylko zgodził się nas zabrać, ale także mógł nas oprowadzić, bo wcześniej tam pracował. 

Podróż z Polem, bo tak miał na imię nasz przewodnik, trwała krótko. Hotel był ogromny, absurdalnie wręcz luksusowy, cały wyłożony marmurem.



Posiadał dwa baseny: jeden z nich tak duży, że można było pływać tam kajakami. My jednak udaliśmy się na plażę podziwiać zachód słońca. Woda w morzu była nie ciepła, ale gorąca, piasek miękki, palmy pełne kokosów. Rajski widok idealny do robienia zdjęć.


Mimo to korzystanie z plaż w Brunei nie jest zbyt popularne. Pol wyjaśnił nam, że to z powodu krokodyli. Początkowo myślałam, że trochę koloryzuje, ale później sprawdziłam i faktycznie żyje tu krokodyl słonowodny. To ten sam gatunek co w Australii. Na niektórych plażach są znaki informujące o niebezpieczństwie z ich strony. Ponadto Brunei, a w szczególności stolica, zmaga się ze zbyt duża ilością krokodyli. Na naszej wczorajszej wycieczce gady, które widzieliśmy były w rzece w obrębie miasta. Ostatni śmiertelny wypadek miał miejsce w czerwcu tego roku: bangladeski pracownik farmy kurczaków został zaatakowany na brzegu, podczas wędkowania i wciągnięty do wody. 

Wracając do miasta znowu odwiedziliśmy nocny targ. Tym razem Pol opisał nam, z czego składają się poszczególne potrawy, więc tym razem obiedliśmy się bardziej świadomie. 

Wróciliśmy do wioski na wodzie. Jutro ma od rana być marsz poprawia dla Palestyny, więc będzie zakaz wjazdu samochodów do centrum. Mamy nadzieję, że Polowi mimo to uda się po nas przyjechać. Musimy zdążyć na lot do Kuala Lumpur.

W nocy znowu padał deszcz.



1 komentarz:

  1. Cieszę się, że spotykacie takich pomocnych ludzi na swojej drodze. Pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń